wtorek, 9 października 2012

Lonerism




    Jako że moja dorastanie muzyczne odbywało się przy piosenkach dziadowskich zespołów z lat 60. i 70., jestem bardzo wrażliwy na wszelkie próby restaurowania i nawiązywania do muzyki psychodelicznej. Dokonania starych zespołów w dziedzinie rocka psychodelicznego są tak donośne, że ciężko jest sobie wyobrazić jakiekolwiek dalsze eksplorowanie tego stylu. No bo jak można zrobić lepszą płytę niż Revolver? Albo The Piper at the Gates of Dawn? No nie można. Nawiązywać – owszem, da się, tak jak to robiło na przykład Spacemen 3, mieszając LSD z odrobiną heroiny spod znaku Velvet Underground. Działalność Animal Collective to temat na odrębny artykuł. Ostatnio jednak, na jednej imprezie, nie będąc do końca trzeźwym, zasłyszałem wykonawcę nazywającego się Tame Impala. Jako że nietrzeźwość zaburzyła moje zdolności poznawcze, pierwszy album tego artysty zdawał się być na przemian Rolling Stonesami i Bitlesami. Nie wzbudziło to mojego podziwu i, mówiąc po ludzku, Tame Impalę olałem. Błąd. Niedawno wydana druga płyta, przyjęta bardzo gorącymi recenzjami, a właściwie recenzje same w sobie, przekonały mnie do posłuchania całej dyskografii projektu.

    Ponieważ Tame Impala to projekt, to właściwie jedna osoba, a mianowicie Kevin Parker z Australii. Ojczyzna AC/DC i Nicka Cave'a wydała całkiem ciekawego artystę, który samemu w studiu potrafi czasem bardzo zbliżyć się do mitycznych lat 60., a czasem wykorzystać formy psychodelicznego rocka w zupełnie zaskakujący sposób. Na płycie, oczywiście, czuć wpływy chillwave'u, ale są one śladowe i w dobrym guście (nie znoszę chillwave'u, jak łatwo się domyślić). No to jedziemy. Lonerism.

Ten z włosami to Parker.
    Album zaczyna się, szczerze pisząc, nie najlepiej. Dziwnie zapętlony wokal i monotonna perkusja przeradza jednak w bardzo fajną, marzycielską kompozycję - "Be Above It". Prowadzenie przejmują syntezatory i piosenka robi się milsza, jednak perkusja pozostaje lekko irytująca. Teksty nie mają, oczywiście, wielkiego znaczenia na tej płycie, jednak coś śpiewać trzeba, więc czasem też i Kevin Parker czymś zabłyśnie. Ale o tym później, na razie zajmijmy się "Apocalypse Dream", o wiele ciekawiej rozegranym kawałkiem. Wokale są cicho ustawione i przypominają produkcje z Sierżanta Pieprza. Marzycielski kawałek utworu jest podkreślony przez jego długość – no bo jeśli wolno piłujemy syntezatory, to nie ma sensu tego robić przez dwie minuty, bo słuchacz w ogóle tego nie zauważy. Kawałek ma fajne przejście w środku i czasem pojawia się szybszy refren, co zdecydowanie jest na plus, ponieważ nigdy nie potrafiłem się cieszyć rozmazanymi dream popowymi kawałkami, w których nie ma się czego chwycić. W "Mind Mischiefs" to perkusja natomiast ciągnie kawałek za pomocą bardzo interesującego bitu. Wszelkie gitary, klawisze i efekty tworzą, można powiedzieć, swego rodzaju ramę, którą wypełnia wokal, z niesamowitą melodią na refrenie. No i efekty. Duuużo efektów. No bo to w końcu psychodeliczne. Nazwał bym to po angielsku "misconception", ale tutaj chyba odzywa się moja dziadowska ortodoksja. Radykalnie jeżdżenie efektami pojawia się na całej płycie, co nieco zamazuje melodie, ale nie o to też na tej płycie chodzi, żeby nucić melodyjki. Korzysta na tym rozmyciu natomiast bas, który bardzo dobrze spina utwory. Jak choćby "Music to Walk Home By" gdzie chyba tylko linia basu i werbel nie jest potraktowana fazerami i flangerami. Całość robi jednak bardzo imponujący efekt, a Parkerowi udało się bardzo dobrze wyważyć wszystkie elementy i stopniować rozwój piosenki, aż do jej przełamania w 3 minucie. Fascynująca jest perkusja, dawno nie słyszałem, aby ktoś grał rytm składający się w zasadzie tylko z samych przejsciówek. Jak Keith Moon. Utwór jest, podsumowując, jednym z lepszych na płycie. Obaczcie sami:


    "Why Won't They Talk to me?" najbardziej przypomina utwór chillwave'owy, ze względu na lekko taneczną perkusję i nieco niepotrzebnie plumkające efekty gdzieś tam z tyłu, jednak kawałek ma świetną kompozycję i mimo wszystko nie odstaje od reszty. "Feels Like we Only go Backwards" ma niesamowity klimat i najlepsze, zdaje się, wokale na płycie. Jest też bardziej od innych utworów piosenkowy – da się wyczuć mniej więcej konkretne akordy, słowa są wyraźnie słyszalne, no i struktura refren-piosenka-mostek też jest najmocniej wyczuwalna. Wszystko to sumuje się na świetny utwór. "Elephant", czyli singiel z albumu, jest najszybszym, najbardziej rockowym utworem na płycie. Intensywny bas i świetny wokal, a także, wreszcie, organy zamiast syntezatorów (nie zrozumcie mnie źle, w końcu w latach 60. nie mieli takich bajerów). Czynią z tego najbardziej kanoniczny psychoedliczny kawałek na płycie, no i także, nie ukrywajmy, najlepszy. "Nothing That Has Happened So Far Has Been Anything We Can Control" to kolejna dłuższa, sześciominutowa kompozycja. Tutaj w pierwszej części mamy do czynienia z samplami i kolejnym bitem a la Keith Moon, jednak zabawa zaczyna się w połowie, kiedy zaczyna się część instrumentalna, no i tutaj bas naprawdę daję radę. Za pomocą różnistych efektów Kevin Parker miętoli utwór niczym szalony DJ. Płyta kończy się jednym ze słabszych utwórów, taką ot, balladką na klawiszach, a la John Lennon, powiedzmy, jednak nie jest to specjalny cios w jej jakość – lepiej skończyć tak, niż jakimś rockerem.

Teksty w dużej mierze traktują o relacjach damsko-męskich, o wzajemnym niezrozumieniu i rozterkach wewnątrz i na zewnątrz związku. W "Keep on Lying", gdzie tekściarzowi udało się ten temat trochę lepiej uchwycić, słyszymy "All I give, are little clues, maybe one day I’ll get through/There is nothing I could do, I just keep on lying to you". Podmiot mówiący relacjonuje swoją sytuację w związku. Okłamuje on mianowicie swoją partnerkę, udając miłość, jednocześnie sugerując drobnymi znakami prawdę. "I guess I’ll go and tell you just as soon as I get to the end of this song" – to chyba najlepsza linijka w całym tekście, podkreślająca prokrastynację i tchórzostwo podmiotu, a jednocześnie zabawnie burząca czwartą ścianę, odnosząc się do konkretnej piosenki w której ten tekst jest śpiewany. Ach ten postmodernizm. Najlepszym tekstem obdarzony jest, oczywiście, singiel. Tekst opiera się na metaforze lowelasa przedstawionego jako słonia. W odróżnieniu od innych tekstów na płycie, ten jest naprawdę śmieszne. Weźmy na przykład linijkę "He pulled the mirrors off his Cadillac/Cause he doesn’t like it looking like he looks back". W kontekście całego tekstu ten fragment brzmi jeszcze lepiej, a zwłaszcza gdy jest tak genialnie zaśpiewany.

Podsumowując cały artykuł, zdecydowanie stwierdzaim, że Lonerism to bardzo dobry album. Nie jest to być może "instant classic", jednak na prwno jeden z lepszych albumów wydanych w tym roku. Załapie się, przynajmniej na mojej osobistej liście, na pierwszą dziesiątkę. Ciekawe aranżacje, czyli przede wszystkim silne użycie syntezatorów, nie tak oczywiste na psychodelicznym albumie, obecność sampli, fantastyczne wokale (mniejsza o teksty) i mocny singiel składają się na najlepsze, jak do tej pory, dokonanie Tame Impali. Naturalnie, brak tym utworom pewnej piosenkowości. To znaczy, kompozycje często się rozmywają, podobnie jak w dream popie, jednak melodii nie ma zbyt wiele. Na to trzeba uważać, jeśli jednak się to zaakceptuje na wstępie, to cały album sprawia niemałą frajdę. 8.5/10

wtorek, 4 września 2012

Advaitic Songs

      Jakiś czas temu zainteresowałem się stoner metalem... Gatunek, który zaczynał jako Black Sabbath zagrane trochę wolniej i dłużej przez ludzi kompletnie zjaranych (jak na przykład album Holy Mountain zespołu Sleep), okazał się być bardzo bogaty, i, na tle innych odmian metalu, wcale nie zaśmiecony przez dziesiątki przeciętnych zespołów. Wyżej wymienione Sleep wraz z słynnym Kyuss jest odpowiedzialne za powstanie tegoż stoner metalu. Wkrótce muzycy ze Sleep i Electric wizard, brytyjskiego przedstawiciela tego nurtu, zaczęli poważnie odlatywać. Sleep przez 3 lata męczyło godzinny moloch Jerusalem/Dopesmoker, po czym (nie dziwota), rozpadło się na Om, czyli sekcję rytmiczna zespołu, która podąży w stronę wschodnich i mistycznych terenów (i której najnowsza płyta jest tematem tej recenzji) oraz High on Fire, które podążyło w stronę metalowego nawalania, co jest mniej odkrywcze, ale też fajne. Electric wizard nagrało jedną z najlepszych płyt metalowych - Dopethrone, o której napiszę być może kiedy indziej. 

       Pierwszy raz styczność z Om miałem gdy ich płyta została oceniona dość przeciętnie na Pitchforku. Ja natomiast, dowiedziawszy się, o co w tym biega - to znaczy, że zespół przywołuje w swojej twórczości muzykę arabską, buddyjską filozofię i wschodni mistycyzm, zdecydowanie ściągnąłem dyskografię za pomocą piratebay i rozpocząłem słuchanie. Ważną rzeczą w twórczości zespołu jest minimalizm - Om to tylko bas Ala Cisnerosa i perkusja Emila Amosa (no i wokal, także Ala)... I na pierwszych płytach więcej nie ma. Potem jednak, w miarę jak orientalizm staje się coraz silniejszy, pojawiają się bogatsze aranżacje - skrzypce, gitary akustyczne, instrumenty orientalne... Na trzeciej płycie na okładce pojawia się detal ikony - od tej pory stały element symboliki zespołu. Okładka Advaitic Songs, płyty wydanej 24 lipca 2012 roku. Poznawszy mniej więcej to, co Om może zaprezentować, mimo wszystko byłem zaskoczony niesamowicie oryginalną zawartością tej płyty.

Oto om. Po lewej amos, po prawej Cisneros.
     Albumy Om zawierają zwykle pół godziny muzyki i utwory zwykle oscylujące w okolicach dziesięciu minut. Tak samo tutaj - mamy dwie okołopięciominutowe piosenki oraz trzy dziesięciominutowe, dłuższe kompozycje. Album otwiera Addis, utwór, w którym za tekst służy jedna z sanskryckich sutr (niestety, nie wiem jaka jest akurat śpiewana). Nie za bardzo znam się na filozofii buddyjskiej, nie pociąga też mnie ona w żaden sposób, jednak utworowi trudno odmówić klimatu i hipnotyczności. Perkusista Emil Amos naprawdę daję radę, wypełniając piosenki swoim rytmem, wybijając rytm na ridzie (to taki duży talerz przy perkusji) jak człowiek o cierpliwości iście buddyjskiej. Hehe.
To jest ride
      Umiejętności operowania klimatem i muzycznymi pejzażami muzykom z Om nie sposób odmówić. Mimo iż miałbym pewne zarzuty wobec pewnych aranżacji skrzypcowych (zwłaszcza w drugim utworze, State of Non-Return, jest to takie zwykłe przypierdalanie się z pozycji osoby coś niecoś o muzyce jednak wiedzącej. Bezbłędnym kawałkiem jest natomiast Sinai, zaczynający się ambientowymi padami, potem jakimś nieznanym mi samplem, aby chwile potem uderzyć nas przepięknie wyprodukowanym basem, który wymienia się swoim motywem z wiolonczelą i naprawdę wkręcającym bitem na perkusji. Głowa sama się buja. Fantastyczna jest także kompozycja utworu - metalowe progresje akordów wcale nie są obce Om, i korzystają z nich naprawdę zręcznie. Sami sprawdźcie:


          Najlepszego kopa daje jednak Haqq al-Yaqn. Haqq to po arabsku prawda, ale też rzeczywistość, jest to także jedno z imion Allaha, więc jest mistycznie jak cholera. Tutaj wiolonczela wygrywa naprawdę kosmiczny motyw, a tradycyjne hinduskie bębenki Tabla połączone z bezwzględnie, wściekle dzwoniącym ride'm (nie da się od niego uwolnić) dopełniają hipnotyczności utworu, nie mówiąc już o Csinerosie, który robi "aaaa" wystarczająco wiarygodnie, żeby prawie uwierzyć, że jest jakimś prawosławnym mnichem.  W codzie natomiast atakują nas gitary, wygrywające baardzo mistyczny motyw. Orygenes by lepszego nie wygrał. Zdecydowanie, najlepszy utwór na płycie.

      Jeśli chodzi o teksty, które są ważne w tego typu muzyce, to są to naprawdę fantastyczne zbitki dźwiękowo - znaczeniowe. Tytuł odnosi się do filozofii adwajtawedanty, odmiany buddyzmu. Wygooglujcie sobie. Każdy ważniejszy prorok jakiejkolwiek starożytnej religii zostaje wymieniony na tej płycie, a jeśli nie na tej, to na poprzednich albumach tego zespołu (które są równie dobre jak ten opisywany). Ulubionym słówkiem tekściarza Om jest słówko ascend/descend. Jak na przykład tu: "The Arahat rising and the healing ghost descends". To z Gethsemane. Albo jak w Sinai: "At Lebanon, priest ascending/and back toward Lebanon - priest ascending". Jeśli natomiast chodzi o właściwą treść, nie sądzę żeby te teksty miały jakikolwiek sens - chodzi tylko o to, żeby je wymruczeć... Chociaż, tak jak już wspominałem, moja nieznajomość filozofii wschodu uniemożliwia mi stwierdzenie tego z pewnością. Wokale są świetne z resztą - bardzo niski głos Cisnerosa współgra z tantrycznym klimatem całego, genialnego albumu.
        
         Advaitic songs to z pewnością jedna z lepszych płyt tego roku, zachwycająca swoją otwartością i oryginalnością w łączeniu muzyki, bądź co bądź, metalowej, z orientalnymi wpływami. Chociaż tak właściwe skale arabskie nie zostały tutaj użyte, jednak klimatem utwory mają zdecydowanie wyobrażać te rejony muzyczne. Podobnie jest na przykład z Szeherezadą Mikołaja Rimskiego-Korsakowa. Zadziwiająca jest droga, którą Cisneros przeszedł przez te 15 lat od rozpadu Sleep. Od prostego kopiowania rozwiązań Black Sabbath do tak dojrzałej i oryginalnej muzyki... Niewielu muzyków tak ewoluuje, zwłaszcza, jeśli zauważy się, że oba okresy są równie zajebiste. Jeśli chodzi o określenie gatunku tego albumu, to ciężko jest określić właściwie, z czym mamy tu do czynienia. Nie jest to na pewno stoner metal, nie jest to też raczej rock psychodeliczny... Tę kwestię pozostawię otwartą. Wydawnictwo naprawdę najwyższej półki - zdecydowanie polecam. W skali pitchforkowej album otrzymuje 8.6/10, a co!

niedziela, 17 czerwca 2012

A Wolf in Sheep's Clothing


    Hip-hop jest gatunkiem, który jak niewiele innych przeszedł gwałtowne zmiany stylistyczne, obracając się wręcz z biegem czasu o sto osiemdziesiąt stopni pod względem słuchaczy, popularności, inspiracji czy też treści. I choć dzisiaj hip-hop jak każdy gatunek jest rozdarty na dwie sprzeczne części – tą puszczaną w największych stacjach i wytwórniach i ambitniejszą, nazwijmy ją na potrzeby tego wstępu "niekomercyjną" (oczywiście, stwierdzając istnienie odcieni szarości oraz różnych wyjątków). W przeszłości to rozdarcie było o wiele mniejsze, co jest dość nietypowe. Każdy potrafi wskazać różnicę między Def Leppard albo Bon Jovi a Venomem albo Motorhead. Nie każdy wskaże różnicę pomiędzy De La Soul a Black Sheep. I to właśnie ten ostatni zespół jest tematem tej recenzji. Ich "niekomercyjne" podejście do hip-hopu nie wyróżnia się pozornie na tle całej masy genialnych albumów hip-hopowych wydanych na przełomie lat 80 i 90. Ich sample silnie czerpią z funku i zwłaszcza jazzu, swą siłą i niepowtarzalnością nie ustępują najsłynniejszym współczesnym im zespołom. Sprzedali mnóstwo płyt (ich pierwsza, A Wolf in Sheep's Clothing okryła się złotem) i tak samo jak ich rówieśnicy zostali okryci chwałą przychylnych recenzji... Jednak, dziś ich imię nie jest tak często wymieniane wsród ludzi ogółem, a także wśród dziennikarzy muzycznych jak na przykład muzyków z A Tribe Called Quest... Może chodzi tu o brak sukcesów w późniejszej karierze i klęskę drugiego albumu? Brak odpowiedniej promocji? A może pierwszy album był po prostu przebłyskiem geniuszu? W każdym razie, choćby tylko za ten pierwszy album Black Sheep zasługuje na nieśmiertelność i zrównanie w chwale z ATCQ czy Jungle Brothers. Jest to, z resztą, mój ulubiony album hip-hopowy.

Po lewej Dres, po prawej Mista Langwe.
    Album dostałem od kolegi. Jako iż akurat eksplorowałem hip-hop złotej ery (to jest od Run-DMC aż po The Chronicle Dr. Dre) zdecydowanie zabrałem się za ten album, który oferował to, co w sumie lubiłem najbardziej w hip-hopie – luz, poczucie humoru i świetne inspiracje muzyczne.

    Już we wstępie Black Sheep jasno stawiają sprawę – są bezkompromisowi, odważni i, co ważne, śmieszni. Dres, czyli MC zespołu, oświadcza: "The Native Tongues family consist of: De La Soul, Jungle Brothers, A Tribe Called Quest... But lo and behold, there's always a Black Sheep in the family...", ostrzegając, aby słuchacze schowali swoje dziwki ("hide your ho's"). Grubo. A chwilę potem mamy jedną z najśmieszniejszych piosenek, jakie kiedykolwiek słyszałem. Niech przemówi sama za siebie:


    "U Mean I'm Not" to ironiczny przytyk, szpila wbita w raczkujący gangsta rap. Mistrzostwo świata. Dalej mamy "Butt in the Meantime" – manifest stylu Black Sheep. Nie jest to podszyty R&B styl De La Soul, nie jest to na pewno G-Funk z west coastu (Black Sheep ma więcej z resztą z funkiem wspólnego). Różni się od wszystkich grup, które jestem w stanie przywołać... Zupełnie wyluzowany, funkowy bit, uzupełniony przez Dresa, który panuje w całości nad językiem, słowem i treścią. Warto zwrócić uwagę na bezbłędną kompozycję i produkcję Mista Lawnge. Rozważna i przemyślana kompozycja to rzadkość w hip-hopie, zwłaszcza w dzisiejszych czasach. W następnej piosence, "Have U.N.E. Pull" mamy kolejny przykład mistrzostwa słowa Dresa: Have U.N.E. Pull/Or are you full of sheep/Tryin' to pull the wool. "Strobelite Honey" odbiega daleko od tego, co nazwalibyśmy hip-hopem. Muzycznie to właściwie R&B, jednak zupełnie niepowtarzalny rap Dresa czyni z tego piosenkę niezapomnianą. Publicznośc doceniła ją zresztą, posyłając ją na pierwsze miejsce listy R&B Billboardu. Jedną z moich ulubionych piosenek z płyty jest "Similak Child", piosenka z długim instrumentalnym wstępem, genialnym bitem i samplami, zarapowana w wolniejszym tempie (wciąż z bezbłędnym flow). Tekst opowiada o pewnej przedstawicielce płci pięknej, która wpadła w oko podmiotowi lirycznemu na imprezie. Banał, oczywiście, ale tutaj najważniejszy jest sposób przekazania tego banału. Szczekanie psów użyte jako efekt dźwiękowy dodaje jeszcze klimatu tej prześwietnej piosence. Środek płyty jest szczególnie silny – kolejny powalający na kolana sampel, niesłychanie wpadające w ucho skandowanie One sheep, two sheep, three sheep... Black sheep i Dres wspinający się na szczyty rapowego kunsztu... Czołówka hip-hopowych utworów.I "Flavor of the Month"... Jedna z tych trzech wystarczyłaby, żeby przeciętną płytę uczynić niezapomnianą... Jesteśmy jednak dopiero w połowie! "L.A.S.M" to geniusz jeśli chodzi o skity. W wywiadzie radiowym, Dres twierdzi, iż "ho" to skrót od "honey"... Mistrzostwo świata. "Black With N.V.", zabójczy kawałek, Mount Everest hip-hopu, i prawdopodobnie król całego albumu, wprowadza dodatkowo polityczno-społeczny motyw do dotychczas dość lekkiej płyty. Nie jest to jednak walenie w łeb, w stylu Public Enemy (nie mam z resztą nic do tego). W drugiej zwrotce jest to właściwie pretekst do genialnej zabawy słowem i fonetyczno-językowej gimnastyki. Naprawdę, gdyby Dres został poetą zamiast raperem, dziś może byłby królem Nowego Jorku. Przekonajcie się z resztą sami.



    "A Wolf in Sheep's Clothing" zapiera dech w piersiach. Przesłuchanie go od początku do końca to naprawdę niezłe przeżycie, oferujące i śmieszne i te poważniejsze momenty. Ale przeważnie śmieszne. Zupełny luz i muzyczne mistrzostwo formy wylewają się z każdej piosenki. Uważam, iż jest to najlepsze, co hip-hop może zaoferować. Sporo w tym gatunku, oczywiście, jeszcze przede mną, ale wszystkie utwory czy albumy będą przeze mnie porównywane do tego majstersztyku. Wcześniej skłaniałem się bardziej w kierunku radykalnej, hałaśliwej muzyki Public Enemy, czy też białych (to ważne), eklektycznych Beastie Boysów. Jednak, po namyśle (dokładnie, namyśle) doszedłem do wniosku, iż to własnie "A Wolf in Sheep's Clothing" zasługuje na takie uznanie.

10/10

poniedziałek, 4 czerwca 2012

Soundtracks for the Blind


    

    Michael Gira to bardzo dziwny człowiek. Z pewnością, jego życiorys potwierdza tą tezę – jako nastolatek spędził pół roku w izraelskim więzieniu za handel narkotykami. Muzyka, którą tworzył i nadal tworzy ze Swans, jego zespołem założonym gdzieś na początku lat osiemdziesiątych, jest także bardzo dziwna. Na początku Swans było typowym nowojorskim zespołem noise'owym. Co roku, a czasem dwa razy w roku zespół wydawał płyty natchnięte no wave'm i noisem nowojorskim. Okres ten najlepiej prezentuje album live z 1986 roku "Public castration is a Good Idea." Tytuł mówi chyba sam za siebie - teksty Giry były bardzo brutalne, opisywały gwałty, morderstwa, rózne tego typu nieprzyjemne sprawy. Do zespołu w 1987 roku dołączyła Jarboe, gotycka laska Giry, której przybycie zmieniło kierunek, w który Swans dążyło. Kolejne albumy były mniej industrialno-agresywne, a coraz bardziej gotycko-folkowe. W latach 90tych styl swans powoli skręcał w kierunku zupełenie dziwacznego post-art-eksperymentalnego rocka, swoje apogeum osiągając na dwuipółgodzinnym albumie "Soundtracks for the Blind" z 1995 roku. Będąc ostatnią płytą studyjną Swans przed ich rozpadem w 1998 roku, wydawnictwo to jest pewnego rodzaju manifestem Giry, który przez całą działalność Swans był najważniejszym motorem grupy. Na "Soundtracks for the Blind" doświadczamy całej plejady najdziwniejszych kompozycji, od dwuminutowych dronów po kawałki w stylu Godspeed You! Black Emperor (oczywiście, dziwacznych). I jest to album całkowicie wyśmienity. W 2009 Swans powstali z martwych, wydali album i ruszyli w trasę koncertową. Będą grać na tegoroczym OFF Festivalu w Katowicach, na który z całą pewnością pojadę (bo mam już bilet), więc będzie mi dane doświadczyć ich wielkości (w sumie ten festiwal był decydującym powodem który popchnął mnie do słuchania Swans).

Jarboe z prawej, Gira z lewej. Bohema.
    Płyta rozpoczyna się krótkim (w porównaniu do reszty utwórów na płycie) ambientem "Red Velvet Corridor" (czyżby nawiązanie do Twin Peaks?). Wkrótce jednak płyta rozwija cały kalejdoskop dzwięków, gatunków i inspiracji muzycznych. "I Was a Prisoner in Your Skull" to instrumentalny kawałek, którego połowę wypełnia dziwaczny monolog, ewidentny sampel. Na piętnastominutowym, epickim kawałku "Helpless Child" Gira śpiewa "Now you be the mother/and I'll be your fool/I'll hide myself deep inside/your crimson pool." Teksty Giry od lat osiemdziesiątych przeszły głęboką metamorfozę, teraz śpiewa on raczej o różnych rodzajach samotności, miłości i smutku, teksty są o wiele bardziej poważne. Muzyczne "Helpless Child" to rozbudowana, post-rockowa kompozycja z bardzo klimaktycznym (Mogwai Fear Satan, tego typu klimaty) finałem. Album jes też poprzetykany kawałkami nagranymi na żywo – na przykład "Yum-Yab Killers", śpiewane przez Jarboe. Jakość, niestety, odstaje od reszty albumu. Jeśli chodzi o ambient, to na płycie najlepiej rebrezentuje go "The Beautiful Days", zupełnie odrealniony kawałek, na którym ciężko jest rozpoznać jakikolwiek instrument poza padami. "Volcano" to za to dziwaczny, dance'owy kawałek, śpiewany przez Jarboe. "All Lined Up" to jeden z najlepszych kawałków na płycie, w którym zupełnie niespodziewane zmiany tempa i natężenia dostarczają niesamowitych emocji słuchaczowi (a przynajmniej mi). "Animus" to klasyk Swans (z tego co mi wiadomo), często grany na koncertach i wydany nawet jako singiel. Jest to, oczywiście, rozbudowana, dziesięciominutowa kompozycja, zaczynająca się spokojnie, padami, gitarą akustyczną i śpiewem. Gira śpiewa naprawdę fantastyczny tekst, zwracając się do nieznanego (siły? Osoby? Nie mam pojęcia.), mówiąc doń "Waiting for your breath/to animate my veins". Być może mowa tu, jak i w "Helpless Child" o miłości (nie normalnej, oczywiście). Pioseneka przeradza się w chaos, w którym tomy przypominają wybuchy w oddali, a gitara jazgocze niczym skrzypce z piekieł (a może to są skrzypce? I to właśnie z piekieł?).



    "The Sound" to jedna z najbardziej przejmujących utworów post-rockowych, a słuchałem ich wiele. To, co gra Swans przerasta jakością wiele utworów Godspeed You! Black Emperor, a także wszystko co kiedykolwiek zrobiło Sigur Ros. Pasja, z jaką Gira śpiewa prostą kwestię "You despise/But I love" jest naprawdę niepowatarzalna. To jest właśnie udane w Swansowym post-rocku – emocje, których brakowało od czasu Slinta i Talk Talk. Po 6 minutach piosenka szaleje, ściana dźwięku, przecinana przez gitarę atakuje nasze bębenki uszne (tej płyty warto słuchać głośno!). Co najlepsze, od 10-11 minuty piosenka znowu się uspokaja, a Gira kończy tekst piosenki, śpiewając "You was wrong/I was wrong"



    Album od czasu do czasu lubi też pohałasować. "Her Mouth Was Filled With Honey" to dośc awangardowa 3 minutowa hałasowo-samplowa kompozycja. Następny kawałek to "Blood Section", dość folkowy instrumental, bardzo miło odświeżający i "uziemiający" cały album. Tony awangardy spadają na nas przy "I Love You This Much", który to utwór swoimi zmianami natężenia i apokaliptycznymi chórkami przypomina muzykę Gyorgiego Ligetiego. "The Final Sacrifice", kolejna dziesięciominutówka, ma o wiele bardziej grobowy nastrój, zabijając mnie genialnym dźwiękiem klawiszy. Darcie ryja Giry pod koniec utworu zabija mnie jeszcze raz. Album kończy się utworem "Surrogate Drone", który, zgodnie z tytułem, jest dronem. Mógłby za to zamiast 2 minut mieć 10... W tym momencie nachodzą mnie refleksje na temat odbioru utworu w kontekście albumu. Rok przed wydaniem "Soundtracks for the Blind" Swans wydało niemieckojęzyczną Epkę "Die Tur ist Zu", na której także znajdował się "Surrogate Drone", tyle że wciśnięty pomiędzy niemieckojęzyczną balladę a alternatywną wersję "YRP", i robił o wiele mniejsze wrażenie niż zamykając album pełen dziwacznych i przejmujących dźwięków...


    "Soundtracks for the Blind" to, moim zdaniem, najlepszy album Swans. Przejmujące emocje i genialne, przemyślane kompozycje które zaskakują swoją złożonością pomysłu i prostotą wykonania. Płyta ta wydaje mi się też pierwowzorem późniejszych "kinowych" post-rocków, jak wyżej wymieniane Godspeed You! Black Emperor. Jej długość nie jest wadą, lecz atutem – jest to dwuipół godzinna, marzycielska podróż w świat dźwięków Michaela Giry. Swans, niestety, rozwiązało się 3 lata po wydaniu albumu, ale na szczęście zespół się zreaktywował i szykuje płytę, która według Giry jest kuluminacją całej jego działalności muzycznej... Właśnie dialektyka twórczości Swans chyba najbardziej mnie przekonuje do tego zespołu – cały rozwój sprawia wrażenie przemyślanego (poza jedną wpadką – średni "The Burning World" wyprodukowany przez Billa Laswella) procesu, od no wave'u przez gothic rock i folk rock aż po skomplikowany, abstrakcyjny art-rock... Geniusz w czystej postaci! Co tu dużo mówić, 10/10.

piątek, 1 czerwca 2012

Social Cream

    Dzisiaj opowiem o świetnym koncercie. Social Cream grało dzisiaj w Poznaniu, w byłym forcie wojskowym Colomb, czy tam Kolomb, przerobionym na klub. Pierwszy zespół, Carbon Copy, ssał pałkę niemiłosiernie, rzępoląc przez pożyczone wzmacniacze jakieś pseudo-skomplikowane, źle skomponowane piosenki, kończąc fatalnym coverem "Sweet Home Alabama". Istna męka. Jeszcze do tego od razu zacząłem śmierdzieć fajkami (i śmierdzę do teraz). Za to Social Cream (na obrazku wyżej), zespół, który znam od jakiegoś czasu i którego członków mam przyjemność znać, w świetnym indie stylu zupełnie mnie zdobyli. Odczuwałem, podczas tych bardziej melodycznych bądź tych bardziej energicznych piosenek, entuzjazm, coś, co na koncercie polskiego artysty zdarzyło mi się chyba tylko w gimnazjum gdzieś, może jak oglądałem Pogodno na którymś Jarocinie. Autentycznie się podjarałem. Niestety, piosenek nie rozróżniam, więc nie mogę dokładniej ich opisać, ale ostatnią znam - "Nothing Else", zupełnie zabójczy kawałek, z najbardziej chwytliwą i wesołą, czy też nawet wesolutką melodią refrenu. Genialne chórki, które zaśpiewała gościnna (w sumie nie wiem do końca jak to tam wygląda, ale było fajnie) wokalistka dokończyły sprawę. Chętnie zagraliby bis, ale chuje z Carbon Copy posiadali niestety jeden ze wzmacniaczy, no i go zabrali. Zespół musiał skończyć grać. Następnie grał zespół Perfect Psycho, też bardzo dobry, no ale musiałem spadać, autobus nie sługa, ostatni odjeżdża o 23... W każdym razie, poniżej piosenki obu fajnych zespołów:



    Z relacji dowiedziałem się, że Perfect Psycho też przyzwało Szatana. Szkoda, że nie mogłem być świadkiem...
      Myślę też, że to nie ostatni raz, kiedy o tych zespołach wspomnę... Aha, linki do profilów na Facebooku:

wtorek, 29 maja 2012

Double Nickels on the Dime



   Czy znacie zespół Minutemen? Nie dla każdego jest to oczywiste, ale w nurcie hardcore punku działało wielu wirtuozów, a kilka zespółów stworzyło podwaliny pod to, co potem nazwano rockiem alternatywnym. Minutemen to jeden z nich. Zespół powstał gdzieś pod koniec lat siedemdziesiątych, a w 1979 wydał pierwszą EPkę. Ich muzyka, z pozoru hardcore punk, przy bliższym spojrzeniu, a raczej przesłuchaniu, okazuje się być dziwną mieszanką różnych stylów, minaturowymi abstrakcyjnymi obrazami, z niezwykle technicznym, galopującym basem Mike'a Watta i nietypową, ale także niesamowicie wirutozerską grą na gitarze D. Boona. Warto wspomnieć, iż piosenki Minutemen rzadko przekraczały pułap dwóch minut i miały galopujące przy tym tempo. Mimo tego, udawało im się zawrzeć w takiej piosence złożoną kompozycję. Ich opus magnum to "Double Nickels on the Dime", temat tej recenzji. Album dwupłytowy, z dość ciekawym pomysłem – każdy muzyk miał "swoją" stronę winyla, na której umieszczał piosenki jakie tylko chciał, czwartą stronę zapełniały odrzutki.

    Jak ich poznałem? Hm, ktoś ze znajomych mi polecił, ale prędzej czy później i tak bym się dowiedział... Oczywiście, mowa była o "Double Nickels on the Dime", ich najsłynniejszym, największym (dosłownie, aż 40 piosenek!) albumie, z 1984 roku. Zacząłem, zgodnie z moim zwyczajem, słuchać ich od pierwszego wydania – przesłuchałem wiele ciekawych płyt, ale potem, tuż przed właśnie tą płytą, coś odwróciło moją uwagę... W każdym razie, dopiero niedawno zacząłem czytać książkę pod tytułem "Our Band Could Be Your Life". Książka opowiada o zespołach z muzycznego undergroundu w Ameryce, w latach osiemdziesiątych. I właśnie tytuł tej książki bierze się z pierwszego wersu piosenki "History Lesson – Part II", która znajduje sięwłaśnie na "Double Nickels on the Dime"... Książka okazała się być zajebista (i pojawi się tutaj jeszcze nie raz) i wiele więcej nie trzeba było, żebym płyty posłuchał... A teraz podzielę się wrażeniami...

    Pierwszą stronę okupuje D. Boon, gitarzysta grupy. Nie wszystkie piosenki są jednak jego, wiele jest współnapisanych z Mikiem Wattem, bądź są to covery. Muzyka, oczywiście, jest szybka, dynamiczna, słyszalne jest wiele wpływów funk rocka. Utwory, krótkie, nie są już tak agresywne jak na poprzednich albumach... Wiele więcej melodii jest widocznych, jednak humor i celowe rzępolenie balansują melodyczną stronę piosenek. Teksty są często polityczne, co jest typowe dla D. Boona, który zachłysnął się lewicową retoryką jego rówieśników. "Viet Nam", na przykład, to spóźniony o 15 lat protest song przeciwko interwencji. Jednak, oczywiście, bardzo nietypowy i ekscentryczny. Zaraz potem jednak mamy "Cohesion", akustyczny, solowy, instrumentalny folk. "It's Expected I'm Gone" to za to bardzo dobry przykład wirtuozerii muzyków Minutemen. Kilka zmian temp i melodii wciśnięte w dwuminutowy kawałek czyni te zmiany o wiele wyraźniejsze i czyni z nich główną atrakcję utworu. Na utworach Mike'a Watta za to teksty często są żartobliwe. "On the back of a winged horse, through the sky of pearly grey," śpiewa na "#1 Hit Song" Obaj wokaliści z resztą śpiewają świetnie, ich styl i barwa głosu pasują do muzyki. Często D. Boon śpiewa z większym zaangażowaniem, ze względu na polityczne teksty. Muzyka stronie Mikea Watta jest w dużej mierze podobna jak ta na stronie Boona, krótkie piosenki, z chwytliwymi riffami, skomplikowanym i chwytliwym basem oraz chaotycznymi solówkami. Co ciekawe, nie tracą one na swojej krótkości – to raczej ich dodatkowa zaleta. 19 piosenka na płycie z pewnością każdemu się skojarzy – została wykorzystana jako czołówka Jackassa. No i jest naprawdę świetna, z country rockowym zacięciem.


Następny utwór, "The Glory of Men", kojarzy się już z późniejszymi, post-hardcore'owymi klimatami, ze swoją ostrą gitarą mogłaby być zagrana przez Fugazi. Jest to najdłuższa piosenka na płycie - ma aż 2 minuty 57 sekund! Funkowe riffy i intensywne, wykrzyczane piosenki są jednak niepowtarzalną cechą charakterystyczną tej płyty i, muszę przyznać, nigdy nie spotkałem się z podobną muzyką. "History Lesson – Part II", ostatnia na stronie Mike'a Watta jest najlepszą pioseneką na płycie. Wolne tempo i refleksyjny, narracyjny tekst odstają od płyty, jednak pasja i nostalgia tej piosenki zdecydowanie zdobywają moje uznanie najbardziej. Piosenka opowiada o historii zespołu, z perspektywy muzyka, dość intymnie pokazując epizody i inspiracje zespołu.


Piękna, nieprawdaż?
    Trzecia strona to utwory perkusisty, George'a Hurleya. Mimo tego nie słychać za bardzo różnicy między poszczególnymi stronami. Można wnosić, iż po 5 latach współnego grania muzycy byli na tyle zgrani, że ich podejście do muzyki było dość podobne. Najbardziej przekonujący argument do tego, że zespół składał się z typowych everymanów. "The Roar of the Masses Could be Farts" to kolejny dowód na to, że zespół jest posiada spory dystans do siebie i do swoich przekazów. Ostatnia strona, "side Chaff", czyli luźno zebrane piosenki, są trochę bardziej ekscentryczne od reszty, jednak nie na tyle, aby przełamać niesamowity klimat tej płyty. "Jesus and Tequila" to z kolei bardzo, hm, nietypowe podejście do bluesa. Jest też także szalony cover "Ain't Talking 'Bout Love" Van Halen.

    Muzyka na tej płycie z pewnością ma możliwość zmiany, w pewien sposób, oczywiście, życia człowieka. Brzmienie zupełnie różni się od czegokolwiek wzcześniej wydanego, a teksty są szczere i chwytające za serce teksty. Rok 1984, rok orwella, nomen omen, okazał się być szczególnie ważny dla rocka alternatywnego – 3 inne ważne albumy zostały wydane tego roku – "Let it Be" the Replacements, "Zen Arcade" i "New Day Rising" Husker Du. One to wraz z "Double Nickels on the Dime", tworzą podwaliny indie rocka lat późniejszych. (Wraz, oczywiście, z wieloma innymi wpływami, jak na przykład R.E.M. Czy The Smiths, jednak to poprzednio wymienione zespoły właśnie, poprzez niezależną działalność w podziemiu stworzyły infrastrukturę, w której działały później inne zespoły alternatywne.) Jeśli chodzi o kompozycję, zwłaszcza na tak krótkim dystansie, Minutemen nie mają sobie równych. Album tak spójny, który mimo swoich 44 piosenek nie nudzi się ani nie powoduje, że piosenki się ze sobą zlewają, jest właściwie fenomenem jedynym w swoim rodzaju. I ten fenomen jest jak najbardziej warty poznania. Oczywiście, kurwa maksymalna ocena w każdej możliwej skali. Ja sobie wybrałem skalę pitchforkową, bo mi najbardziej pasuje. 10/10, suko. 
   Link, niestety do wersji z 43 piosenkami. Jak mi się uda znaleźć oryginalną winylową, to oczywiście link podmienię.

sobota, 19 maja 2012

Przedstawiam się

Tak jest, kolejny blog z recenzjami, nie mam co robić w wakacje, to macie, będę pokazywał, co znalazłem i co mi się podoba. A co, internet. Póki co jebnę piosenkę, którą wszyscy znają i nawet jej nie odtworzą, bo po co. 






Jestem Jędrzej, jak by co.