Jako że moja dorastanie
muzyczne odbywało się przy piosenkach dziadowskich zespołów z lat
60. i 70., jestem bardzo wrażliwy na wszelkie próby restaurowania i
nawiązywania do muzyki psychodelicznej. Dokonania starych zespołów
w dziedzinie rocka psychodelicznego są tak donośne, że ciężko
jest sobie wyobrazić jakiekolwiek dalsze eksplorowanie tego stylu.
No bo jak można zrobić lepszą płytę niż Revolver? Albo
The Piper at the Gates of Dawn?
No nie można. Nawiązywać – owszem, da się, tak jak to robiło
na przykład Spacemen 3, mieszając LSD z odrobiną heroiny spod
znaku Velvet Underground. Działalność Animal Collective to temat
na odrębny artykuł. Ostatnio jednak, na jednej imprezie, nie będąc
do końca trzeźwym, zasłyszałem wykonawcę nazywającego się Tame
Impala. Jako że nietrzeźwość zaburzyła moje zdolności
poznawcze, pierwszy album tego artysty zdawał się być na przemian
Rolling Stonesami i Bitlesami. Nie wzbudziło to mojego podziwu i,
mówiąc po ludzku, Tame Impalę olałem. Błąd. Niedawno wydana
druga płyta, przyjęta bardzo gorącymi recenzjami, a właściwie
recenzje same w sobie, przekonały mnie do posłuchania całej
dyskografii projektu.
Ponieważ Tame Impala to projekt, to właściwie jedna osoba, a
mianowicie Kevin Parker z Australii. Ojczyzna AC/DC i Nicka Cave'a
wydała całkiem ciekawego artystę, który samemu w studiu potrafi
czasem bardzo zbliżyć się do mitycznych lat 60., a czasem
wykorzystać formy psychodelicznego rocka w zupełnie zaskakujący
sposób. Na płycie, oczywiście, czuć wpływy chillwave'u, ale są
one śladowe i w dobrym guście (nie znoszę chillwave'u, jak łatwo
się domyślić). No to jedziemy. Lonerism.
Ten z włosami to Parker. |
Album zaczyna się,
szczerze pisząc, nie najlepiej. Dziwnie zapętlony wokal i monotonna
perkusja przeradza jednak w bardzo fajną, marzycielską kompozycję
- "Be Above It".
Prowadzenie przejmują syntezatory i piosenka robi się milsza,
jednak perkusja pozostaje lekko irytująca. Teksty nie mają,
oczywiście, wielkiego znaczenia na tej płycie, jednak coś śpiewać
trzeba, więc czasem też i Kevin Parker czymś zabłyśnie. Ale o
tym później, na razie zajmijmy się "Apocalypse Dream", o
wiele ciekawiej rozegranym kawałkiem. Wokale są cicho ustawione i
przypominają produkcje z Sierżanta Pieprza. Marzycielski kawałek
utworu jest podkreślony przez jego długość – no bo jeśli wolno
piłujemy syntezatory, to nie ma sensu tego robić przez dwie minuty,
bo słuchacz w ogóle tego nie zauważy. Kawałek ma fajne przejście
w środku i czasem pojawia się szybszy refren, co zdecydowanie jest
na plus, ponieważ nigdy nie potrafiłem się cieszyć rozmazanymi
dream popowymi kawałkami, w których nie ma się czego chwycić. W
"Mind Mischiefs" to perkusja natomiast ciągnie kawałek za
pomocą bardzo interesującego bitu. Wszelkie gitary, klawisze i
efekty tworzą, można powiedzieć, swego rodzaju ramę, którą
wypełnia wokal, z niesamowitą melodią na refrenie. No i efekty.
Duuużo efektów. No bo to w końcu psychodeliczne. Nazwał bym to po
angielsku "misconception", ale tutaj chyba odzywa się moja
dziadowska ortodoksja. Radykalnie jeżdżenie efektami pojawia się
na całej płycie, co nieco zamazuje melodie, ale nie o to też na
tej płycie chodzi, żeby nucić melodyjki. Korzysta na tym rozmyciu
natomiast bas, który bardzo dobrze spina utwory. Jak choćby "Music
to Walk Home By" gdzie chyba tylko linia basu i werbel nie jest
potraktowana fazerami i flangerami. Całość robi jednak bardzo
imponujący efekt, a Parkerowi udało się bardzo dobrze wyważyć
wszystkie elementy i stopniować rozwój piosenki, aż do jej
przełamania w 3 minucie. Fascynująca jest perkusja, dawno nie
słyszałem, aby ktoś grał rytm składający się w zasadzie tylko
z samych przejsciówek. Jak Keith Moon. Utwór jest, podsumowując,
jednym z lepszych na płycie. Obaczcie sami:
"Why Won't They Talk to me?"
najbardziej przypomina utwór chillwave'owy, ze względu na lekko
taneczną perkusję i nieco niepotrzebnie plumkające efekty gdzieś
tam z tyłu, jednak kawałek ma świetną kompozycję i mimo wszystko
nie odstaje od reszty. "Feels Like we Only go Backwards" ma
niesamowity klimat i najlepsze, zdaje się, wokale na płycie. Jest
też bardziej od innych utworów piosenkowy – da się wyczuć mniej
więcej konkretne akordy, słowa są wyraźnie słyszalne, no i
struktura refren-piosenka-mostek też jest najmocniej wyczuwalna.
Wszystko to sumuje się na świetny utwór. "Elephant",
czyli singiel z albumu, jest najszybszym, najbardziej rockowym
utworem na płycie. Intensywny bas i świetny wokal, a także,
wreszcie, organy zamiast syntezatorów (nie zrozumcie mnie źle, w
końcu w latach 60. nie mieli takich bajerów). Czynią z tego
najbardziej kanoniczny psychoedliczny kawałek na płycie, no i
także, nie ukrywajmy, najlepszy. "Nothing That Has Happened So
Far Has Been Anything We Can Control" to kolejna dłuższa,
sześciominutowa kompozycja. Tutaj w pierwszej części mamy do
czynienia z samplami i kolejnym bitem a la Keith Moon, jednak zabawa
zaczyna się w połowie, kiedy zaczyna się część instrumentalna,
no i tutaj bas naprawdę daję radę. Za pomocą różnistych efektów
Kevin Parker miętoli utwór niczym szalony DJ. Płyta kończy się
jednym ze słabszych utwórów, taką ot, balladką na klawiszach, a
la John Lennon, powiedzmy, jednak nie jest to specjalny cios w jej
jakość – lepiej skończyć tak, niż jakimś rockerem.
Teksty
w dużej mierze traktują o relacjach damsko-męskich, o wzajemnym
niezrozumieniu i rozterkach wewnątrz i na zewnątrz związku. W
"Keep on Lying", gdzie tekściarzowi udało się ten temat
trochę lepiej uchwycić, słyszymy "All
I give, are little clues, maybe one day I’ll get through/There
is nothing I could do, I just keep on lying to you".
Podmiot mówiący relacjonuje swoją sytuację w związku. Okłamuje
on mianowicie swoją partnerkę, udając miłość, jednocześnie
sugerując drobnymi znakami prawdę. "I
guess I’ll go and tell you just as soon as I get to the end of this
song"
– to chyba najlepsza linijka w całym tekście, podkreślająca
prokrastynację i tchórzostwo podmiotu, a jednocześnie zabawnie
burząca czwartą ścianę, odnosząc się do konkretnej piosenki w
której ten tekst jest śpiewany. Ach ten postmodernizm. Najlepszym
tekstem obdarzony jest, oczywiście, singiel. Tekst opiera się na
metaforze lowelasa przedstawionego jako słonia. W odróżnieniu od
innych tekstów na płycie, ten jest naprawdę śmieszne. Weźmy na
przykład linijkę "He
pulled the mirrors off his Cadillac/‘Cause
he doesn’t like it looking like he looks back". W kontekście
całego tekstu ten fragment brzmi jeszcze lepiej, a zwłaszcza gdy
jest tak genialnie zaśpiewany.
Podsumowując
cały artykuł, zdecydowanie stwierdzaim, że Lonerism to bardzo
dobry album. Nie jest to być może "instant classic",
jednak na prwno jeden z lepszych albumów wydanych w tym roku.
Załapie się, przynajmniej na mojej osobistej liście, na pierwszą
dziesiątkę. Ciekawe aranżacje, czyli przede wszystkim silne użycie
syntezatorów, nie tak oczywiste na psychodelicznym albumie, obecność
sampli, fantastyczne wokale (mniejsza o teksty) i mocny singiel
składają się na najlepsze, jak do tej pory, dokonanie Tame Impali.
Naturalnie, brak tym utworom pewnej piosenkowości. To znaczy,
kompozycje często się rozmywają, podobnie jak w dream popie,
jednak melodii nie ma zbyt wiele. Na to trzeba uważać, jeśli
jednak się to zaakceptuje na wstępie, to cały album sprawia
niemałą frajdę. 8.5/10