wtorek, 9 października 2012

Lonerism




    Jako że moja dorastanie muzyczne odbywało się przy piosenkach dziadowskich zespołów z lat 60. i 70., jestem bardzo wrażliwy na wszelkie próby restaurowania i nawiązywania do muzyki psychodelicznej. Dokonania starych zespołów w dziedzinie rocka psychodelicznego są tak donośne, że ciężko jest sobie wyobrazić jakiekolwiek dalsze eksplorowanie tego stylu. No bo jak można zrobić lepszą płytę niż Revolver? Albo The Piper at the Gates of Dawn? No nie można. Nawiązywać – owszem, da się, tak jak to robiło na przykład Spacemen 3, mieszając LSD z odrobiną heroiny spod znaku Velvet Underground. Działalność Animal Collective to temat na odrębny artykuł. Ostatnio jednak, na jednej imprezie, nie będąc do końca trzeźwym, zasłyszałem wykonawcę nazywającego się Tame Impala. Jako że nietrzeźwość zaburzyła moje zdolności poznawcze, pierwszy album tego artysty zdawał się być na przemian Rolling Stonesami i Bitlesami. Nie wzbudziło to mojego podziwu i, mówiąc po ludzku, Tame Impalę olałem. Błąd. Niedawno wydana druga płyta, przyjęta bardzo gorącymi recenzjami, a właściwie recenzje same w sobie, przekonały mnie do posłuchania całej dyskografii projektu.

    Ponieważ Tame Impala to projekt, to właściwie jedna osoba, a mianowicie Kevin Parker z Australii. Ojczyzna AC/DC i Nicka Cave'a wydała całkiem ciekawego artystę, który samemu w studiu potrafi czasem bardzo zbliżyć się do mitycznych lat 60., a czasem wykorzystać formy psychodelicznego rocka w zupełnie zaskakujący sposób. Na płycie, oczywiście, czuć wpływy chillwave'u, ale są one śladowe i w dobrym guście (nie znoszę chillwave'u, jak łatwo się domyślić). No to jedziemy. Lonerism.

Ten z włosami to Parker.
    Album zaczyna się, szczerze pisząc, nie najlepiej. Dziwnie zapętlony wokal i monotonna perkusja przeradza jednak w bardzo fajną, marzycielską kompozycję - "Be Above It". Prowadzenie przejmują syntezatory i piosenka robi się milsza, jednak perkusja pozostaje lekko irytująca. Teksty nie mają, oczywiście, wielkiego znaczenia na tej płycie, jednak coś śpiewać trzeba, więc czasem też i Kevin Parker czymś zabłyśnie. Ale o tym później, na razie zajmijmy się "Apocalypse Dream", o wiele ciekawiej rozegranym kawałkiem. Wokale są cicho ustawione i przypominają produkcje z Sierżanta Pieprza. Marzycielski kawałek utworu jest podkreślony przez jego długość – no bo jeśli wolno piłujemy syntezatory, to nie ma sensu tego robić przez dwie minuty, bo słuchacz w ogóle tego nie zauważy. Kawałek ma fajne przejście w środku i czasem pojawia się szybszy refren, co zdecydowanie jest na plus, ponieważ nigdy nie potrafiłem się cieszyć rozmazanymi dream popowymi kawałkami, w których nie ma się czego chwycić. W "Mind Mischiefs" to perkusja natomiast ciągnie kawałek za pomocą bardzo interesującego bitu. Wszelkie gitary, klawisze i efekty tworzą, można powiedzieć, swego rodzaju ramę, którą wypełnia wokal, z niesamowitą melodią na refrenie. No i efekty. Duuużo efektów. No bo to w końcu psychodeliczne. Nazwał bym to po angielsku "misconception", ale tutaj chyba odzywa się moja dziadowska ortodoksja. Radykalnie jeżdżenie efektami pojawia się na całej płycie, co nieco zamazuje melodie, ale nie o to też na tej płycie chodzi, żeby nucić melodyjki. Korzysta na tym rozmyciu natomiast bas, który bardzo dobrze spina utwory. Jak choćby "Music to Walk Home By" gdzie chyba tylko linia basu i werbel nie jest potraktowana fazerami i flangerami. Całość robi jednak bardzo imponujący efekt, a Parkerowi udało się bardzo dobrze wyważyć wszystkie elementy i stopniować rozwój piosenki, aż do jej przełamania w 3 minucie. Fascynująca jest perkusja, dawno nie słyszałem, aby ktoś grał rytm składający się w zasadzie tylko z samych przejsciówek. Jak Keith Moon. Utwór jest, podsumowując, jednym z lepszych na płycie. Obaczcie sami:


    "Why Won't They Talk to me?" najbardziej przypomina utwór chillwave'owy, ze względu na lekko taneczną perkusję i nieco niepotrzebnie plumkające efekty gdzieś tam z tyłu, jednak kawałek ma świetną kompozycję i mimo wszystko nie odstaje od reszty. "Feels Like we Only go Backwards" ma niesamowity klimat i najlepsze, zdaje się, wokale na płycie. Jest też bardziej od innych utworów piosenkowy – da się wyczuć mniej więcej konkretne akordy, słowa są wyraźnie słyszalne, no i struktura refren-piosenka-mostek też jest najmocniej wyczuwalna. Wszystko to sumuje się na świetny utwór. "Elephant", czyli singiel z albumu, jest najszybszym, najbardziej rockowym utworem na płycie. Intensywny bas i świetny wokal, a także, wreszcie, organy zamiast syntezatorów (nie zrozumcie mnie źle, w końcu w latach 60. nie mieli takich bajerów). Czynią z tego najbardziej kanoniczny psychoedliczny kawałek na płycie, no i także, nie ukrywajmy, najlepszy. "Nothing That Has Happened So Far Has Been Anything We Can Control" to kolejna dłuższa, sześciominutowa kompozycja. Tutaj w pierwszej części mamy do czynienia z samplami i kolejnym bitem a la Keith Moon, jednak zabawa zaczyna się w połowie, kiedy zaczyna się część instrumentalna, no i tutaj bas naprawdę daję radę. Za pomocą różnistych efektów Kevin Parker miętoli utwór niczym szalony DJ. Płyta kończy się jednym ze słabszych utwórów, taką ot, balladką na klawiszach, a la John Lennon, powiedzmy, jednak nie jest to specjalny cios w jej jakość – lepiej skończyć tak, niż jakimś rockerem.

Teksty w dużej mierze traktują o relacjach damsko-męskich, o wzajemnym niezrozumieniu i rozterkach wewnątrz i na zewnątrz związku. W "Keep on Lying", gdzie tekściarzowi udało się ten temat trochę lepiej uchwycić, słyszymy "All I give, are little clues, maybe one day I’ll get through/There is nothing I could do, I just keep on lying to you". Podmiot mówiący relacjonuje swoją sytuację w związku. Okłamuje on mianowicie swoją partnerkę, udając miłość, jednocześnie sugerując drobnymi znakami prawdę. "I guess I’ll go and tell you just as soon as I get to the end of this song" – to chyba najlepsza linijka w całym tekście, podkreślająca prokrastynację i tchórzostwo podmiotu, a jednocześnie zabawnie burząca czwartą ścianę, odnosząc się do konkretnej piosenki w której ten tekst jest śpiewany. Ach ten postmodernizm. Najlepszym tekstem obdarzony jest, oczywiście, singiel. Tekst opiera się na metaforze lowelasa przedstawionego jako słonia. W odróżnieniu od innych tekstów na płycie, ten jest naprawdę śmieszne. Weźmy na przykład linijkę "He pulled the mirrors off his Cadillac/Cause he doesn’t like it looking like he looks back". W kontekście całego tekstu ten fragment brzmi jeszcze lepiej, a zwłaszcza gdy jest tak genialnie zaśpiewany.

Podsumowując cały artykuł, zdecydowanie stwierdzaim, że Lonerism to bardzo dobry album. Nie jest to być może "instant classic", jednak na prwno jeden z lepszych albumów wydanych w tym roku. Załapie się, przynajmniej na mojej osobistej liście, na pierwszą dziesiątkę. Ciekawe aranżacje, czyli przede wszystkim silne użycie syntezatorów, nie tak oczywiste na psychodelicznym albumie, obecność sampli, fantastyczne wokale (mniejsza o teksty) i mocny singiel składają się na najlepsze, jak do tej pory, dokonanie Tame Impali. Naturalnie, brak tym utworom pewnej piosenkowości. To znaczy, kompozycje często się rozmywają, podobnie jak w dream popie, jednak melodii nie ma zbyt wiele. Na to trzeba uważać, jeśli jednak się to zaakceptuje na wstępie, to cały album sprawia niemałą frajdę. 8.5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz