niedziela, 17 czerwca 2012

A Wolf in Sheep's Clothing


    Hip-hop jest gatunkiem, który jak niewiele innych przeszedł gwałtowne zmiany stylistyczne, obracając się wręcz z biegem czasu o sto osiemdziesiąt stopni pod względem słuchaczy, popularności, inspiracji czy też treści. I choć dzisiaj hip-hop jak każdy gatunek jest rozdarty na dwie sprzeczne części – tą puszczaną w największych stacjach i wytwórniach i ambitniejszą, nazwijmy ją na potrzeby tego wstępu "niekomercyjną" (oczywiście, stwierdzając istnienie odcieni szarości oraz różnych wyjątków). W przeszłości to rozdarcie było o wiele mniejsze, co jest dość nietypowe. Każdy potrafi wskazać różnicę między Def Leppard albo Bon Jovi a Venomem albo Motorhead. Nie każdy wskaże różnicę pomiędzy De La Soul a Black Sheep. I to właśnie ten ostatni zespół jest tematem tej recenzji. Ich "niekomercyjne" podejście do hip-hopu nie wyróżnia się pozornie na tle całej masy genialnych albumów hip-hopowych wydanych na przełomie lat 80 i 90. Ich sample silnie czerpią z funku i zwłaszcza jazzu, swą siłą i niepowtarzalnością nie ustępują najsłynniejszym współczesnym im zespołom. Sprzedali mnóstwo płyt (ich pierwsza, A Wolf in Sheep's Clothing okryła się złotem) i tak samo jak ich rówieśnicy zostali okryci chwałą przychylnych recenzji... Jednak, dziś ich imię nie jest tak często wymieniane wsród ludzi ogółem, a także wśród dziennikarzy muzycznych jak na przykład muzyków z A Tribe Called Quest... Może chodzi tu o brak sukcesów w późniejszej karierze i klęskę drugiego albumu? Brak odpowiedniej promocji? A może pierwszy album był po prostu przebłyskiem geniuszu? W każdym razie, choćby tylko za ten pierwszy album Black Sheep zasługuje na nieśmiertelność i zrównanie w chwale z ATCQ czy Jungle Brothers. Jest to, z resztą, mój ulubiony album hip-hopowy.

Po lewej Dres, po prawej Mista Langwe.
    Album dostałem od kolegi. Jako iż akurat eksplorowałem hip-hop złotej ery (to jest od Run-DMC aż po The Chronicle Dr. Dre) zdecydowanie zabrałem się za ten album, który oferował to, co w sumie lubiłem najbardziej w hip-hopie – luz, poczucie humoru i świetne inspiracje muzyczne.

    Już we wstępie Black Sheep jasno stawiają sprawę – są bezkompromisowi, odważni i, co ważne, śmieszni. Dres, czyli MC zespołu, oświadcza: "The Native Tongues family consist of: De La Soul, Jungle Brothers, A Tribe Called Quest... But lo and behold, there's always a Black Sheep in the family...", ostrzegając, aby słuchacze schowali swoje dziwki ("hide your ho's"). Grubo. A chwilę potem mamy jedną z najśmieszniejszych piosenek, jakie kiedykolwiek słyszałem. Niech przemówi sama za siebie:


    "U Mean I'm Not" to ironiczny przytyk, szpila wbita w raczkujący gangsta rap. Mistrzostwo świata. Dalej mamy "Butt in the Meantime" – manifest stylu Black Sheep. Nie jest to podszyty R&B styl De La Soul, nie jest to na pewno G-Funk z west coastu (Black Sheep ma więcej z resztą z funkiem wspólnego). Różni się od wszystkich grup, które jestem w stanie przywołać... Zupełnie wyluzowany, funkowy bit, uzupełniony przez Dresa, który panuje w całości nad językiem, słowem i treścią. Warto zwrócić uwagę na bezbłędną kompozycję i produkcję Mista Lawnge. Rozważna i przemyślana kompozycja to rzadkość w hip-hopie, zwłaszcza w dzisiejszych czasach. W następnej piosence, "Have U.N.E. Pull" mamy kolejny przykład mistrzostwa słowa Dresa: Have U.N.E. Pull/Or are you full of sheep/Tryin' to pull the wool. "Strobelite Honey" odbiega daleko od tego, co nazwalibyśmy hip-hopem. Muzycznie to właściwie R&B, jednak zupełnie niepowtarzalny rap Dresa czyni z tego piosenkę niezapomnianą. Publicznośc doceniła ją zresztą, posyłając ją na pierwsze miejsce listy R&B Billboardu. Jedną z moich ulubionych piosenek z płyty jest "Similak Child", piosenka z długim instrumentalnym wstępem, genialnym bitem i samplami, zarapowana w wolniejszym tempie (wciąż z bezbłędnym flow). Tekst opowiada o pewnej przedstawicielce płci pięknej, która wpadła w oko podmiotowi lirycznemu na imprezie. Banał, oczywiście, ale tutaj najważniejszy jest sposób przekazania tego banału. Szczekanie psów użyte jako efekt dźwiękowy dodaje jeszcze klimatu tej prześwietnej piosence. Środek płyty jest szczególnie silny – kolejny powalający na kolana sampel, niesłychanie wpadające w ucho skandowanie One sheep, two sheep, three sheep... Black sheep i Dres wspinający się na szczyty rapowego kunsztu... Czołówka hip-hopowych utworów.I "Flavor of the Month"... Jedna z tych trzech wystarczyłaby, żeby przeciętną płytę uczynić niezapomnianą... Jesteśmy jednak dopiero w połowie! "L.A.S.M" to geniusz jeśli chodzi o skity. W wywiadzie radiowym, Dres twierdzi, iż "ho" to skrót od "honey"... Mistrzostwo świata. "Black With N.V.", zabójczy kawałek, Mount Everest hip-hopu, i prawdopodobnie król całego albumu, wprowadza dodatkowo polityczno-społeczny motyw do dotychczas dość lekkiej płyty. Nie jest to jednak walenie w łeb, w stylu Public Enemy (nie mam z resztą nic do tego). W drugiej zwrotce jest to właściwie pretekst do genialnej zabawy słowem i fonetyczno-językowej gimnastyki. Naprawdę, gdyby Dres został poetą zamiast raperem, dziś może byłby królem Nowego Jorku. Przekonajcie się z resztą sami.



    "A Wolf in Sheep's Clothing" zapiera dech w piersiach. Przesłuchanie go od początku do końca to naprawdę niezłe przeżycie, oferujące i śmieszne i te poważniejsze momenty. Ale przeważnie śmieszne. Zupełny luz i muzyczne mistrzostwo formy wylewają się z każdej piosenki. Uważam, iż jest to najlepsze, co hip-hop może zaoferować. Sporo w tym gatunku, oczywiście, jeszcze przede mną, ale wszystkie utwory czy albumy będą przeze mnie porównywane do tego majstersztyku. Wcześniej skłaniałem się bardziej w kierunku radykalnej, hałaśliwej muzyki Public Enemy, czy też białych (to ważne), eklektycznych Beastie Boysów. Jednak, po namyśle (dokładnie, namyśle) doszedłem do wniosku, iż to własnie "A Wolf in Sheep's Clothing" zasługuje na takie uznanie.

10/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz