Hip-hop jest gatunkiem, który jak
niewiele innych przeszedł gwałtowne zmiany stylistyczne, obracając
się wręcz z biegem czasu o sto osiemdziesiąt stopni pod względem
słuchaczy, popularności, inspiracji czy też treści. I choć
dzisiaj hip-hop jak każdy gatunek jest rozdarty na dwie sprzeczne
części – tą puszczaną w największych stacjach i wytwórniach i
ambitniejszą, nazwijmy ją na potrzeby tego wstępu "niekomercyjną"
(oczywiście, stwierdzając istnienie odcieni szarości oraz różnych
wyjątków). W przeszłości to rozdarcie było o wiele mniejsze, co
jest dość nietypowe. Każdy potrafi wskazać różnicę między Def
Leppard albo Bon Jovi a Venomem albo Motorhead. Nie każdy wskaże
różnicę pomiędzy De La Soul a Black Sheep. I to właśnie ten
ostatni zespół jest tematem tej recenzji. Ich "niekomercyjne"
podejście do hip-hopu nie wyróżnia się pozornie na tle całej
masy genialnych albumów hip-hopowych wydanych na przełomie lat 80 i
90. Ich sample silnie czerpią z funku i zwłaszcza jazzu, swą siłą
i niepowtarzalnością nie ustępują najsłynniejszym współczesnym
im zespołom. Sprzedali mnóstwo płyt (ich pierwsza, A
Wolf in Sheep's Clothing okryła się złotem) i tak
samo jak ich rówieśnicy zostali okryci chwałą przychylnych
recenzji... Jednak, dziś ich imię nie jest tak często wymieniane
wsród ludzi ogółem, a także wśród dziennikarzy muzycznych jak
na przykład muzyków z A Tribe Called Quest... Może chodzi tu o
brak sukcesów w późniejszej karierze i klęskę drugiego albumu?
Brak odpowiedniej promocji? A może pierwszy album był po prostu
przebłyskiem geniuszu? W każdym razie, choćby tylko za ten
pierwszy album Black Sheep zasługuje na nieśmiertelność i
zrównanie w chwale z ATCQ czy Jungle Brothers. Jest to, z resztą,
mój ulubiony album hip-hopowy.
Po lewej Dres, po prawej Mista Langwe. |
Album dostałem od kolegi. Jako iż
akurat eksplorowałem hip-hop złotej ery (to jest od Run-DMC aż po The Chronicle Dr.
Dre) zdecydowanie zabrałem się za ten album, który oferował to,
co w sumie lubiłem najbardziej w hip-hopie – luz, poczucie humoru
i świetne inspiracje muzyczne.
Już we wstępie Black Sheep jasno
stawiają sprawę – są bezkompromisowi, odważni i, co ważne,
śmieszni. Dres, czyli MC zespołu, oświadcza: "The Native Tongues family consist of: De La Soul, Jungle Brothers, A Tribe Called
Quest... But lo and behold, there's always a Black Sheep in the
family...", ostrzegając, aby
słuchacze schowali swoje dziwki ("hide your ho's").
Grubo. A chwilę potem mamy jedną z najśmieszniejszych piosenek,
jakie kiedykolwiek słyszałem. Niech przemówi sama za siebie:
"U
Mean I'm Not" to ironiczny przytyk, szpila wbita w raczkujący
gangsta rap. Mistrzostwo świata. Dalej mamy "Butt in the
Meantime" – manifest stylu Black Sheep. Nie jest to podszyty
R&B styl De La Soul, nie jest to na pewno G-Funk z west coastu
(Black Sheep ma więcej z resztą z funkiem wspólnego). Różni się od
wszystkich grup, które jestem w stanie przywołać... Zupełnie
wyluzowany, funkowy bit, uzupełniony przez Dresa, który panuje w
całości nad językiem, słowem i treścią. Warto zwrócić uwagę
na bezbłędną kompozycję i produkcję Mista
Lawnge. Rozważna i przemyślana kompozycja to rzadkość w
hip-hopie, zwłaszcza w dzisiejszych czasach. W następnej piosence,
"Have U.N.E. Pull" mamy kolejny przykład mistrzostwa słowa
Dresa: Have
U.N.E. Pull/Or
are you full of sheep/Tryin' to pull the wool. "Strobelite
Honey" odbiega daleko od tego, co nazwalibyśmy hip-hopem.
Muzycznie to właściwie R&B, jednak zupełnie niepowtarzalny rap
Dresa czyni z tego piosenkę niezapomnianą. Publicznośc doceniła
ją zresztą, posyłając ją na pierwsze miejsce listy R&B
Billboardu. Jedną z moich ulubionych piosenek z płyty jest "Similak
Child", piosenka z długim instrumentalnym wstępem, genialnym bitem i
samplami, zarapowana w wolniejszym tempie (wciąż z bezbłędnym
flow). Tekst opowiada o pewnej przedstawicielce płci pięknej, która
wpadła w oko podmiotowi lirycznemu na imprezie. Banał, oczywiście,
ale tutaj najważniejszy jest sposób przekazania tego banału.
Szczekanie psów użyte jako efekt dźwiękowy dodaje jeszcze klimatu
tej prześwietnej piosence. Środek płyty jest szczególnie silny –
kolejny powalający na kolana sampel, niesłychanie wpadające w ucho
skandowanie One
sheep, two sheep, three sheep... Black sheep
i Dres wspinający się na szczyty rapowego kunsztu... Czołówka
hip-hopowych utworów.I
"Flavor of the Month"... Jedna z tych trzech wystarczyłaby,
żeby przeciętną płytę uczynić niezapomnianą... Jesteśmy
jednak dopiero w połowie! "L.A.S.M" to geniusz jeśli
chodzi o skity. W wywiadzie radiowym, Dres twierdzi, iż "ho"
to skrót od "honey"... Mistrzostwo świata. "Black
With N.V.", zabójczy kawałek, Mount Everest hip-hopu, i
prawdopodobnie król całego albumu, wprowadza dodatkowo
polityczno-społeczny motyw do dotychczas dość lekkiej płyty. Nie
jest to jednak walenie w łeb, w stylu Public Enemy (nie mam z resztą
nic do tego). W drugiej zwrotce jest to właściwie pretekst do
genialnej zabawy słowem i fonetyczno-językowej gimnastyki.
Naprawdę, gdyby Dres został poetą zamiast raperem, dziś może
byłby królem Nowego Jorku. Przekonajcie się z resztą sami.
"A Wolf in Sheep's Clothing" zapiera dech
w piersiach. Przesłuchanie go od początku do końca to naprawdę
niezłe przeżycie, oferujące i śmieszne i te poważniejsze
momenty. Ale przeważnie śmieszne. Zupełny luz i muzyczne
mistrzostwo formy wylewają się z każdej piosenki. Uważam, iż
jest to najlepsze, co hip-hop może zaoferować. Sporo w tym gatunku,
oczywiście, jeszcze przede mną, ale wszystkie utwory czy albumy
będą przeze mnie porównywane do tego majstersztyku. Wcześniej
skłaniałem się bardziej w kierunku radykalnej, hałaśliwej muzyki
Public Enemy, czy też białych (to ważne), eklektycznych Beastie
Boysów. Jednak, po namyśle (dokładnie, namyśle) doszedłem do
wniosku, iż to własnie "A Wolf in Sheep's Clothing"
zasługuje na takie uznanie.
10/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz