Jakiś czas temu zainteresowałem się stoner metalem... Gatunek, który zaczynał jako Black Sabbath zagrane trochę wolniej i dłużej przez ludzi kompletnie zjaranych (jak na przykład album Holy Mountain zespołu Sleep), okazał się być bardzo bogaty, i, na tle innych odmian metalu, wcale nie zaśmiecony przez dziesiątki przeciętnych zespołów. Wyżej wymienione Sleep wraz z słynnym Kyuss jest odpowiedzialne za powstanie tegoż stoner metalu. Wkrótce muzycy ze Sleep i Electric wizard, brytyjskiego przedstawiciela tego nurtu, zaczęli poważnie odlatywać. Sleep przez 3 lata męczyło godzinny moloch Jerusalem/Dopesmoker, po czym (nie dziwota), rozpadło się na Om, czyli sekcję rytmiczna zespołu, która podąży w stronę wschodnich i mistycznych terenów (i której najnowsza płyta jest tematem tej recenzji) oraz High on Fire, które podążyło w stronę metalowego nawalania, co jest mniej odkrywcze, ale też fajne. Electric wizard nagrało jedną z najlepszych płyt metalowych - Dopethrone, o której napiszę być może kiedy indziej.
Pierwszy raz styczność z Om miałem gdy ich płyta została oceniona dość przeciętnie na Pitchforku. Ja natomiast, dowiedziawszy się, o co w tym biega - to znaczy, że zespół przywołuje w swojej twórczości muzykę arabską, buddyjską filozofię i wschodni mistycyzm, zdecydowanie ściągnąłem dyskografię za pomocą piratebay i rozpocząłem słuchanie. Ważną rzeczą w twórczości zespołu jest minimalizm - Om to tylko bas Ala Cisnerosa i perkusja Emila Amosa (no i wokal, także Ala)... I na pierwszych płytach więcej nie ma. Potem jednak, w miarę jak orientalizm staje się coraz silniejszy, pojawiają się bogatsze aranżacje - skrzypce, gitary akustyczne, instrumenty orientalne... Na trzeciej płycie na okładce pojawia się detal ikony - od tej pory stały element symboliki zespołu. Okładka Advaitic Songs, płyty wydanej 24 lipca 2012 roku. Poznawszy mniej więcej to, co Om może zaprezentować, mimo wszystko byłem zaskoczony niesamowicie oryginalną zawartością tej płyty.
Oto om. Po lewej amos, po prawej Cisneros. |
Albumy Om zawierają zwykle pół godziny muzyki i utwory zwykle oscylujące w okolicach dziesięciu minut. Tak samo tutaj - mamy dwie okołopięciominutowe piosenki oraz trzy dziesięciominutowe, dłuższe kompozycje. Album otwiera Addis, utwór, w którym za tekst służy jedna z sanskryckich sutr (niestety, nie wiem jaka jest akurat śpiewana). Nie za bardzo znam się na filozofii buddyjskiej, nie pociąga też mnie ona w żaden sposób, jednak utworowi trudno odmówić klimatu i hipnotyczności. Perkusista Emil Amos naprawdę daję radę, wypełniając piosenki swoim rytmem, wybijając rytm na ridzie (to taki duży talerz przy perkusji) jak człowiek o cierpliwości iście buddyjskiej. Hehe.
To jest ride |
Umiejętności operowania klimatem i muzycznymi pejzażami muzykom z Om nie sposób odmówić. Mimo iż miałbym pewne zarzuty wobec pewnych aranżacji skrzypcowych (zwłaszcza w drugim utworze, State of Non-Return, jest to takie zwykłe przypierdalanie się z pozycji osoby coś niecoś o muzyce jednak wiedzącej. Bezbłędnym kawałkiem jest natomiast Sinai, zaczynający się ambientowymi padami, potem jakimś nieznanym mi samplem, aby chwile potem uderzyć nas przepięknie wyprodukowanym basem, który wymienia się swoim motywem z wiolonczelą i naprawdę wkręcającym bitem na perkusji. Głowa sama się buja. Fantastyczna jest także kompozycja utworu - metalowe progresje akordów wcale nie są obce Om, i korzystają z nich naprawdę zręcznie. Sami sprawdźcie:
Najlepszego kopa daje jednak Haqq al-Yaqn. Haqq to po arabsku prawda, ale też rzeczywistość, jest to także jedno z imion Allaha, więc jest mistycznie jak cholera. Tutaj wiolonczela wygrywa naprawdę kosmiczny motyw, a tradycyjne hinduskie bębenki Tabla połączone z bezwzględnie, wściekle dzwoniącym ride'm (nie da się od niego uwolnić) dopełniają hipnotyczności utworu, nie mówiąc już o Csinerosie, który robi "aaaa" wystarczająco wiarygodnie, żeby prawie uwierzyć, że jest jakimś prawosławnym mnichem. W codzie natomiast atakują nas gitary, wygrywające baardzo mistyczny motyw. Orygenes by lepszego nie wygrał. Zdecydowanie, najlepszy utwór na płycie.
Jeśli chodzi o teksty, które są ważne w tego typu muzyce, to są to naprawdę fantastyczne zbitki dźwiękowo - znaczeniowe. Tytuł odnosi się do filozofii adwajtawedanty, odmiany buddyzmu. Wygooglujcie sobie. Każdy ważniejszy prorok jakiejkolwiek starożytnej religii zostaje wymieniony na tej płycie, a jeśli nie na tej, to na poprzednich albumach tego zespołu (które są równie dobre jak ten opisywany). Ulubionym słówkiem tekściarza Om jest słówko ascend/descend. Jak na przykład tu: "The Arahat rising and the healing ghost descends". To z Gethsemane. Albo jak w Sinai: "At Lebanon, priest ascending/and back toward Lebanon - priest ascending". Jeśli natomiast chodzi o właściwą treść, nie sądzę żeby te teksty miały jakikolwiek sens - chodzi tylko o to, żeby je wymruczeć... Chociaż, tak jak już wspominałem, moja nieznajomość filozofii wschodu uniemożliwia mi stwierdzenie tego z pewnością. Wokale są świetne z resztą - bardzo niski głos Cisnerosa współgra z tantrycznym klimatem całego, genialnego albumu.
Advaitic songs to z pewnością jedna z lepszych płyt tego roku, zachwycająca swoją otwartością i oryginalnością w łączeniu muzyki, bądź co bądź, metalowej, z orientalnymi wpływami. Chociaż tak właściwe skale arabskie nie zostały tutaj użyte, jednak klimatem utwory mają zdecydowanie wyobrażać te rejony muzyczne. Podobnie jest na przykład z Szeherezadą Mikołaja Rimskiego-Korsakowa. Zadziwiająca jest droga, którą Cisneros przeszedł przez te 15 lat od rozpadu Sleep. Od prostego kopiowania rozwiązań Black Sabbath do tak dojrzałej i oryginalnej muzyki... Niewielu muzyków tak ewoluuje, zwłaszcza, jeśli zauważy się, że oba okresy są równie zajebiste. Jeśli chodzi o określenie gatunku tego albumu, to ciężko jest określić właściwie, z czym mamy tu do czynienia. Nie jest to na pewno stoner metal, nie jest to też raczej rock psychodeliczny... Tę kwestię pozostawię otwartą. Wydawnictwo naprawdę najwyższej półki - zdecydowanie polecam. W skali pitchforkowej album otrzymuje 8.6/10, a co!