wtorek, 29 maja 2012

Double Nickels on the Dime



   Czy znacie zespół Minutemen? Nie dla każdego jest to oczywiste, ale w nurcie hardcore punku działało wielu wirtuozów, a kilka zespółów stworzyło podwaliny pod to, co potem nazwano rockiem alternatywnym. Minutemen to jeden z nich. Zespół powstał gdzieś pod koniec lat siedemdziesiątych, a w 1979 wydał pierwszą EPkę. Ich muzyka, z pozoru hardcore punk, przy bliższym spojrzeniu, a raczej przesłuchaniu, okazuje się być dziwną mieszanką różnych stylów, minaturowymi abstrakcyjnymi obrazami, z niezwykle technicznym, galopującym basem Mike'a Watta i nietypową, ale także niesamowicie wirutozerską grą na gitarze D. Boona. Warto wspomnieć, iż piosenki Minutemen rzadko przekraczały pułap dwóch minut i miały galopujące przy tym tempo. Mimo tego, udawało im się zawrzeć w takiej piosence złożoną kompozycję. Ich opus magnum to "Double Nickels on the Dime", temat tej recenzji. Album dwupłytowy, z dość ciekawym pomysłem – każdy muzyk miał "swoją" stronę winyla, na której umieszczał piosenki jakie tylko chciał, czwartą stronę zapełniały odrzutki.

    Jak ich poznałem? Hm, ktoś ze znajomych mi polecił, ale prędzej czy później i tak bym się dowiedział... Oczywiście, mowa była o "Double Nickels on the Dime", ich najsłynniejszym, największym (dosłownie, aż 40 piosenek!) albumie, z 1984 roku. Zacząłem, zgodnie z moim zwyczajem, słuchać ich od pierwszego wydania – przesłuchałem wiele ciekawych płyt, ale potem, tuż przed właśnie tą płytą, coś odwróciło moją uwagę... W każdym razie, dopiero niedawno zacząłem czytać książkę pod tytułem "Our Band Could Be Your Life". Książka opowiada o zespołach z muzycznego undergroundu w Ameryce, w latach osiemdziesiątych. I właśnie tytuł tej książki bierze się z pierwszego wersu piosenki "History Lesson – Part II", która znajduje sięwłaśnie na "Double Nickels on the Dime"... Książka okazała się być zajebista (i pojawi się tutaj jeszcze nie raz) i wiele więcej nie trzeba było, żebym płyty posłuchał... A teraz podzielę się wrażeniami...

    Pierwszą stronę okupuje D. Boon, gitarzysta grupy. Nie wszystkie piosenki są jednak jego, wiele jest współnapisanych z Mikiem Wattem, bądź są to covery. Muzyka, oczywiście, jest szybka, dynamiczna, słyszalne jest wiele wpływów funk rocka. Utwory, krótkie, nie są już tak agresywne jak na poprzednich albumach... Wiele więcej melodii jest widocznych, jednak humor i celowe rzępolenie balansują melodyczną stronę piosenek. Teksty są często polityczne, co jest typowe dla D. Boona, który zachłysnął się lewicową retoryką jego rówieśników. "Viet Nam", na przykład, to spóźniony o 15 lat protest song przeciwko interwencji. Jednak, oczywiście, bardzo nietypowy i ekscentryczny. Zaraz potem jednak mamy "Cohesion", akustyczny, solowy, instrumentalny folk. "It's Expected I'm Gone" to za to bardzo dobry przykład wirtuozerii muzyków Minutemen. Kilka zmian temp i melodii wciśnięte w dwuminutowy kawałek czyni te zmiany o wiele wyraźniejsze i czyni z nich główną atrakcję utworu. Na utworach Mike'a Watta za to teksty często są żartobliwe. "On the back of a winged horse, through the sky of pearly grey," śpiewa na "#1 Hit Song" Obaj wokaliści z resztą śpiewają świetnie, ich styl i barwa głosu pasują do muzyki. Często D. Boon śpiewa z większym zaangażowaniem, ze względu na polityczne teksty. Muzyka stronie Mikea Watta jest w dużej mierze podobna jak ta na stronie Boona, krótkie piosenki, z chwytliwymi riffami, skomplikowanym i chwytliwym basem oraz chaotycznymi solówkami. Co ciekawe, nie tracą one na swojej krótkości – to raczej ich dodatkowa zaleta. 19 piosenka na płycie z pewnością każdemu się skojarzy – została wykorzystana jako czołówka Jackassa. No i jest naprawdę świetna, z country rockowym zacięciem.


Następny utwór, "The Glory of Men", kojarzy się już z późniejszymi, post-hardcore'owymi klimatami, ze swoją ostrą gitarą mogłaby być zagrana przez Fugazi. Jest to najdłuższa piosenka na płycie - ma aż 2 minuty 57 sekund! Funkowe riffy i intensywne, wykrzyczane piosenki są jednak niepowtarzalną cechą charakterystyczną tej płyty i, muszę przyznać, nigdy nie spotkałem się z podobną muzyką. "History Lesson – Part II", ostatnia na stronie Mike'a Watta jest najlepszą pioseneką na płycie. Wolne tempo i refleksyjny, narracyjny tekst odstają od płyty, jednak pasja i nostalgia tej piosenki zdecydowanie zdobywają moje uznanie najbardziej. Piosenka opowiada o historii zespołu, z perspektywy muzyka, dość intymnie pokazując epizody i inspiracje zespołu.


Piękna, nieprawdaż?
    Trzecia strona to utwory perkusisty, George'a Hurleya. Mimo tego nie słychać za bardzo różnicy między poszczególnymi stronami. Można wnosić, iż po 5 latach współnego grania muzycy byli na tyle zgrani, że ich podejście do muzyki było dość podobne. Najbardziej przekonujący argument do tego, że zespół składał się z typowych everymanów. "The Roar of the Masses Could be Farts" to kolejny dowód na to, że zespół jest posiada spory dystans do siebie i do swoich przekazów. Ostatnia strona, "side Chaff", czyli luźno zebrane piosenki, są trochę bardziej ekscentryczne od reszty, jednak nie na tyle, aby przełamać niesamowity klimat tej płyty. "Jesus and Tequila" to z kolei bardzo, hm, nietypowe podejście do bluesa. Jest też także szalony cover "Ain't Talking 'Bout Love" Van Halen.

    Muzyka na tej płycie z pewnością ma możliwość zmiany, w pewien sposób, oczywiście, życia człowieka. Brzmienie zupełnie różni się od czegokolwiek wzcześniej wydanego, a teksty są szczere i chwytające za serce teksty. Rok 1984, rok orwella, nomen omen, okazał się być szczególnie ważny dla rocka alternatywnego – 3 inne ważne albumy zostały wydane tego roku – "Let it Be" the Replacements, "Zen Arcade" i "New Day Rising" Husker Du. One to wraz z "Double Nickels on the Dime", tworzą podwaliny indie rocka lat późniejszych. (Wraz, oczywiście, z wieloma innymi wpływami, jak na przykład R.E.M. Czy The Smiths, jednak to poprzednio wymienione zespoły właśnie, poprzez niezależną działalność w podziemiu stworzyły infrastrukturę, w której działały później inne zespoły alternatywne.) Jeśli chodzi o kompozycję, zwłaszcza na tak krótkim dystansie, Minutemen nie mają sobie równych. Album tak spójny, który mimo swoich 44 piosenek nie nudzi się ani nie powoduje, że piosenki się ze sobą zlewają, jest właściwie fenomenem jedynym w swoim rodzaju. I ten fenomen jest jak najbardziej warty poznania. Oczywiście, kurwa maksymalna ocena w każdej możliwej skali. Ja sobie wybrałem skalę pitchforkową, bo mi najbardziej pasuje. 10/10, suko. 
   Link, niestety do wersji z 43 piosenkami. Jak mi się uda znaleźć oryginalną winylową, to oczywiście link podmienię.

sobota, 19 maja 2012

Przedstawiam się

Tak jest, kolejny blog z recenzjami, nie mam co robić w wakacje, to macie, będę pokazywał, co znalazłem i co mi się podoba. A co, internet. Póki co jebnę piosenkę, którą wszyscy znają i nawet jej nie odtworzą, bo po co. 






Jestem Jędrzej, jak by co.